sobota, 20 września 2014

Rozdział 3


Szybko wyminęłam mamę w drzwiach. Krople deszczu skapywały ze mnie na starannie umytą podłogę. Pochyliłam się, aby ściągnąć buty, ale zostałam chwycona za ramię i zaciągnięta do salonu. Pobieżnie oceniłam wnętrze i uznałam, że rodzice postarali się, aby było schludnie i nowocześnie. Brakowało jednak specyficznego, rodzinnego ciepła. Stałam na podłodze, aby nie pobrudzić puszystego dywanu. Marzyłam tylko o tym, aby pozbyć się szpitalnych ubrań i zmyć z siebie zapach detergentów. Zastanawiałam się, gdzie podział się tata. Rodzicielka podeszła do mnie lekko ugięta pod ciężarem jakiś książek. 
- Wyciągnij ręce- rozkazała ostro.
Zrobiłam co kazała. Sprawnie przekazała mi...podręczniki. Na wierzchu dostrzegłam podręcznik do biologii i poczułam się, jakbym dostała pięścią w brzuch.
- O co chodzi?- Zaryzykowałam i zapytałam. 
- Idziesz do liceum. Nie chcę słyszeć nawet słowa sprzeciwu. Po prostu...idź do siebie- powiedziała zmęczona.

Nic nie powiedziawszy opuściłam salon i zdałam się na instynkt. Wspięłam się po schodach uważając, aby nie przewrócić się. Przycisnęłam do piersi komplet podręczników, choć wolałabym rzucić nimi w kąt i dobitnie przedstawić matce moją opinię. Rozejrzałam się. Na piętrze było pełno drzwi. Podeszłam do tych na samym końcu z nadzieją, iż za nimi będzie mój pokój. Nacisnęłam na klamkę. Nie napotkałam oporu. Wsunęłam się do pomieszczenia. Zaparło mi dech. Podłogę wyłożono jasnym parkietem i położono na nim intensywnie czerwony dywan. Ściany pomalowano białą farbą i ozdobiono paroma obrazami pozbawionymi kolorów. Szklane biurko ustawiono pod oknem, w którym zaciągnięto żaluzje w kolorze odpowiadającemu dywanowi. Ogromne łóżko nakryto kocem, spod którego wystawały poduszki w rozmaite wzory. Na przeciwległej ścianie znajdował się regał wypełniony książkami. Książki były w różnych językach, w końcu znałam ich parę. Był to dziwny pokój, ponieważ odnalazłam aż trzy pary drzwi. Jedne prowadzące do wyjścia. Drugie, jak odkryłam, kryły za sobą łazienkę utrzymaną w błękicie. Trzecie natomiast prowadziły do garderoby. Przymknęło mi przez myśl, że zapowiada się dobrze. Na wieszakach wisiały płaszcze, kurtki, sukienki, żakiety oraz bluzy. Na półkach ułożono bluzki, swetry oraz spódniczki. Buty ustawiono w rzędach. Wisiało tam monstrualne lustro. Mojej uwadze nie uszedł fakt, że większości ubrań nigdy wcześniej nawet nie widziałam. Widocznie moi rodzice musieli je kupić. Wpadały w mój gust, więc najwyraźniej była to mała rekompensata za obrócenie mojego życia o 180 stopni. Niewystarczająca. 

Ostrożnie stawiając nogi udałam się do łazienki. Weszłam pod prysznic i umyłam się kokosowym płynem. Zmyłam resztki makijażu i cały ten szpitalny syf. Gdy skończyłam narzuciłam na siebie szlafrok, który wisiał na wieszaku umieszczonym w łazience. Gdy wyszłam zapach roztaczał się po całym pokoju. Jakbym mieszkała w ogromnym kokosie. W garderobie odkryłam jeszcze szuflady. Była tam bielizna oraz parę kompletów piżam. Wzięłam jedną na chybił trafił i naciągnęłam na ciało. Szarpnięciem pozbyłam się koca z łóżka. Położyłam się i przykryłam kołdrą aż po szyję. Sekundę przed zaśnięciem przypomniałam sobie o karteczce wsuniętej w kieszeń spodni otrzymanych w szpitalu.

Już ja im pokażę- to była moja pierwsza myśl po przebudzeniu. Zerknęłam na zegar. Wskazywał dokładnie godzinę siódmą. Mój zegar biologiczny był niesamowity. Przynajmniej nie byłam zmuszona do zrywania się na równe nogi w takt paskudnego wycia budzika. 

Pierwszy dzień szkoły. Nie zaprezentuję się jako grzeczna dziewczynka. Odszukałam najwulgarniejsze ubrania jakie miałam. Makijaż składał się na tradycyjnie czarne kreski wokół oczu oraz różu na policzkach. Tym razem zamieniłam błyszczyk na wyzywającą, czerwoną szminkę. Z zadowoleniem spostrzegłam, że płytkę paznokcia mam pokrytą tą samą barwą co usta. Pozwoliłam, aby włosy swobodnie spływały falami na plecy. Będzie się działo.

Zeszłam po schodach do kuchni. Przygotowałam najprostszą z możliwych kanapek i pospiesznie zjadłam. Otworzyłam okno i wyjrzałam na zewnątrz. Typowy jesienny poranek. Skrzywiłam się. Odkąd pamiętam mieszkałam w Londynie, gdzie deszcz był rutyną, jednak ciągle wzbudza we mnie niesmak. W dodatku mgła i wilgoć. No błagam! Słońce jeszcze nikogo nie zabiło! 
- Już wstałaś?- Dobiegł mnie głos ojca. Przyjrzałam mu się badawczo starając zgadnąć, gdzie się wczoraj podziewał. 
- Przecież wiesz, że zawsze wstaję o tej godzinie- ucięłam rozmowę.
Usiadłam przy stole. Sięgnęłam po gazetę, która spoczywała na parapecie. Otworzyłam na przypadkowej stronie i spotkał mnie zawód. Jakieś miejscowe nudy. Londyńskie gazety były bardziej zajmujące. Syk patelni wyrwał mnie z zamyślenia. Ojciec najwyraźniej przyrządzał naleśniki. Zastanawiałam się, czy dla mnie też zrobi, przypomniałam sobie jednak, że aktualnie znajduję się na czarnej liście. 
- Cieszysz się, że pójdziesz do liceum?
- Żartujesz, tak?- Zapytałam nie dowierzając. Tata doskonale wiedział, że nienawidzę wszelakiej maści szkół. Mają one na celu zabicie kreatywności i zmuszenie do szablonowego myślenia poprzez zalewanie mózgu stekiem bzdur, których nigdy nie wykorzysta się w prawdziwym życiu, więc jakim sposobem mam się, do cholery, cieszyć?
- Może być fajnie.- Nie brzmiało to przekonująco.
- I tak tam nie pójdę. Wasz misterny plan ma niedociągnięcia. 
- Jakie?- Zapytał zaintrygowany.
- A takie, że nawet nie wiem, gdzie ta szkoła się znajduje.
Wstałam od stołu i chciałam wyjść z kuchni, ponieważ ta rozmowa zaczynała doprowadzać mnie do szału.
- Nie martw się. Narysowałem ci mapkę.- Ojciec uśmiechnął się zadowolony.
- Zrobiłeś co?!
Wcisnął mi do dłoni skrawek papieru. Podpisał poszczególne ulice, narysował miniaturki charakterystycznych miejsc, a szkołę oznaczył wielkim "x".
- Miłej nauki.
Zła poszłam po swoją torebkę i miętoląc kartkę w ręku ruszyłam ku edukacji. Tak bardzo nieśmieszne. 

Rysunki taty sprawiły mi trochę problemów, jednak dotarłam do miejsca przeznaczenia. Wielki, stary gmach nie wyglądał przyjaźnie. Zresztą podobnie, do ludzi, którzy niedaleko niego stali. Jeden rzut oka wystarczył, aby ustalić pozycję danej osoby w szkole. Czemu wszystko musi być takie przewidywalne? Przeszłam przez sam środek grupki sportowców, którzy niczym dzieciaki zaczęli gwizdać. Jakaś dziewczyna uwieszona na ramieniu jednego z nich posłała mi mordercze spojrzenie. Ja posłałam jej podobne, ale ja miałam w tym większą praktykę, więc szatynka niezauważalnie cofnęła się. Dostrzegłam też parę dziewczyn, które radośnie trajkotały, a ich tęczowe ubrania wręcz raziły w oczy. Jakaś drobna panienka opierała się skulona o zewnętrzny parapet i czytała coś. Gdy dostrzegłam napis "fizyka dla zaawansowanych" automatycznie wycofałam się. Popchnęłam dłonią jedno skrzydło drzwi i weszłam do piekła. Przepraszam- do szkoły.

Na tablicy korkowej wisiała mapka szkoły. Wyjęłam szpilki i przywłaszczyłam sobie owy rozpis. Szybko odnalazłam na niej położenie sekretariatu. Liczyłam, że odnajdę go równie szybko co na mapce. Ruszyłam krętymi korytarzami. W tym budynku znajdowało się chyba wcześniej więzienie, ponieważ ucieczka stąd wydawała się równie skomplikowana co książki Sary Shepard.

Zapukałam dwa razy. Nikt nie odpowiedział, więc śmiało wkroczyłam. Stara sekretarka w spódnicy po kostki prychnęła na mój widok.
- Puka się- warknęła.
- Pukałam głuchoto.
Wzięła głęboki oddech, aż rozszerzyły się jej nozdrza.
- Czego chcesz? Jestem zajęta.
Ukradkiem próbowała wyłączyć pasjansa. Zaśmiałam się pod nosem. Była wręcz zasypywana obowiązkami. Nikt w to nie uwierzy.
- Plan lekcji. Klasa druga. 
- Nazwisko.
- Carter.
Wywróciłam oczami. Personel doprawdy cudowny. Taki przepełniony pozytywną energią i zapałem do pracy.
- Masz.- Wyciągnęła w moją stronę plik papieru.- A teraz wynocha.
- Nie zostałabym tu ani sekundy dłużej.
- I dobrze!
Moje obcasy stukały po podłodze, mimo to usłyszałam jak sekretarka mamrocze pod nosem coś, o niewdzięcznej dziewusze. Nauka tu nie zapowiada się przyjemnie. Ledwie co wyszłam moje uszy zaatakował wibrujący dźwięk. Dzwonek na przerwę. Już nie wiem co będzie gorsze: lekcja czy przerwa w tym miejscu? Uniosłam dumnie głowę i mimo mojego wzrostu zdawałam się górować nad resztą uczniów. 
- Zaczekaj!
Odwróciłam się. Rudowłosa dziewczyna biegła w moim kierunku. Zatrzymała się parę centymetrów przede mną i uniosła rękę sygnalizując, abym dała jej chwilę. Łapczywie usiłowała złapać oddech, przez co była jeszcze bardziej zadyszana.
- Słyszałam...twoją rozmowę...z...z sek-kretarką.- Wydyszała.
- Podsłuchiwałaś?- Uniosłam brwi. 
- Nie. Pomagam pani Muriel w porządkowaniu dokumentów. Chciałam ci tylko powiedzieć, że ona nie jest taka...grubiańska. Nie przepada za nowymi.
- Grubiańska?! Ona była chamska!
- Ty nie lepsza- mruknęła pod nosem.
Podeszłam o krok bliżej.
- Słuchaj no...Roux, nie interesuje mnie twoje zdanie. Nie znasz mnie. Zapewniam, że bez wahania mogę zaoferować ci darmową operację nosa, jeśli rozumiesz o co mi chodzi.
Roux zamilkła i pobladła. Okazała się być dla mnie prawdziwą zagadką.
- Amanda Anderson. 
- Hm?
- Pytaj o nią, jeśli będziesz miała ochotę pobawić się w chirurga.
Uśmiechnęłam się. Może ta dziewczyna nie będzie taka delikatna i wrażliwa na jaką się kreuje.
- No no, nareszcie ktoś z ciętym językiem. Victoria Carter.- Wyciągnęłam do niej dłoń.- Ale mów na mnie Tori.
- Na mnie mówią Hope. Podobno niosę nadzieję.- Skrzywiła się. Po chwili uprzytomniła sobie, że należałoby potrząsnąć moją dłonią.- Witaj w Wolverhampton.
- Wolałabym nigdy tu nie zawitać.
- Nie będzie tak źle. Jedno pytanie. Dlaczego Roux?
- Poucz się od czasu do czasu języków obcych- poradziłam. 

*** 

Na pierwszej lekcji miałam historię. Przestudiowałam mój plan lekcji i doszłam do wniosku, że to najperfidniejszy ze wszystkich, jakich kiedykolwiek miałam. Usiadłam na końcu sali. Musiałam wygonić stamtąd chłopaka, który wyglądał na góra piętnaście lat, bo nie usiadłabym z przodu. Po moim trupie. Nauczyciel był w sędziwym wieku. Dziwne, że jeszcze uczył. Pan Jones, bo tak się nazywał, mówił monotonnie chodząc po całej sali i przesadnie gestykulując. W mojej dawnej szkole przerabialiśmy już II Wojnę Światową. Nudziłam się niemiłosiernie, więc czytałam pod ławką książkę, którą przemyciłam na zajęcia z domu. Był to kryminał. Zafascynowana przesuwałam wzrokiem po linijkach tekstu, tworząc w głowie rozmaite scenariusze dotyczące mordercy, który wciąż nie został ujawniony. Miałam ciarki i ledwo powstrzymywałam się od obgryzania paznokci. 
- Panno Carter! 
Mordercą mógł być każdy. Lokaje są podejrzani. Chociaż żona głównego bohatera do najszczerszych postaci nie należy.
- Panno Carter!
Kocham czytać. Przeżywając przygody z książki, miałam wrażenie jakbym dryfowała. To niesamowicie odprężające. Zżywanie się z postaciami to cudowne doświadczenie. 
- Panno Carter! 
Uniosłam głowę, bo zorientowałam się, że ktoś mnie woła. Zdezorientowana rozejrzałam się po sali. Pan Jones stał nade mną. Przerażona podskoczyłam na krześle.
- Jezu!- Krzyknęłam. 
- Zechce pani w końcu przerwać lekturę i zacząć uważać? Historia lubi się powtarzać, więc powinno się być...
- Dobra dobra- przerwałam mu.
Zdegustowany nauczyciel kontynuował, ale co jakiś czas przyglądał się mi. 

Kolejne lekcje ciągnęły się niemiłosierne. Czas to pasjonujące acz frustrujące zjawisko. Gdy pragniemy go, mija jak z bicza strzelił. Marzy nam się, aby jak najszybciej odszedł, on będzie się dwoił i troił. Niektórzy mają go więcej, inni mniej. Ludzie potrafię walczyć o niego lub marnować go. Czas potrafi przeciekać między palcami. Zdarza się też, że wskazówki szyderczo stają w miejscu. Czas jest nadzieją. Ale jest też makabryczny. Każdego kto spróbuje go kontrolować czeka zguba. Trzeba pozwolić mu płynąć i nie stracić przy tym rozumu, najbliższych, wspomnień. To jak gra, w której zwycięzca jest znany od samego początku. Chronos zetrze w proch każdego.

Nadeszła pora obiadowa. W mojej szkole nie było stołówki, ale tutaj ona funkcjonowała. Wzięłam tackę i ustawiłam się w kolejce. Prawie każdy z kimś rozmawiał. Od hałasu zaczęła boleć mnie głowa. Ostra impreza? Spoko. Szkolna stołówka? Nigdy. 

Już miałam wycofać się, ale kucharka nałożyła mi solidną łyżkę...bliżej nieokreślonego jedzenia. Dostałam do tego wodę. A więc dzisiejszy dzień w szkole muszę przetrwać żyjąc wyłącznie na wodzie. Mruknęłam jakieś podziękowanie. Krążyłam wokół stolików szukając jakiegoś miejsca. Czułam na sobie spojrzenia. Jeden chłopak próbował mnie obmacać, ale szybko pokazałam mu, gdzie jego miejsce. Nie byłam zszokowana. Wyróżniałam się na tle reszty uczennic. Koronowa bluzka przylegała mi do ciała i podkreślała moją talię. Krótka spódniczka nie pozostawiała zbyt wiele dla wyobraźni. Buty były godne striptizerki, a makijaż prostytutki. Normalnie nie paradowałam w takich szmatkach, ale zwyczajnie starałam się pokazać, że trzeba się trzymać ode mnie z daleka. 

Poczułam dotyk na ramieniu. Odwróciłam się i napotkałam rozradowane oczy Drew.
- Tori?
- Jak tam w Wolvo?- Uśmiechnęłam się. Miałam nadzieję, że zrozumie o co mi chodziło.
- Wyśmienicie.- Puścił do mnie oczko.- Czyli jednak zawitałaś do liceum. 
- Niestety.
- Chodź do stolika.- Drew chwycił mnie za rękę i pociągnął w stronę grupy osób, która jadła gulasz w rogu sali.
Stanęłam i zostałam zlustrowana wzrokiem przez piątkę osób. Poprawiłam torebkę, która zsuwała mi się z ramienia. Wybijałam obcasem rytm piosenki, którą niedawno słyszałam. Wydęłam usta wyczekująco.
- To jest Megan.- Drew wskazał na drobną dziewczynę. Widziałam ją już przed szkołą. Fizyczka. Megan lekko uśmiechnęła się. Zauważyłam, że prawie wcale się nie odzywała.
- To...- zaczął Parker, ale przerwałam mu:
- Amanda- dokończyłam.
- Skąd wiesz?- Spytał zdziwiony.
- Już poznałam tą małą buntowniczkę- odparła Hope. Pokręciłam głową. Coś czułam, że "Mała Buntowniczka" stanie się moim przezwiskiem. 
- Pan Tajemniczy to Louis.
Chłopak nie wyglądał na zachwyconego z mojej obecności. Nie przywykł do odmienności. Wokoło pełno ułożonych dziewczyn, więc taki przeskok na mnie, musiał spotkać się z jego dezaprobatą. 
- A to jest Harry.
Chłopak w lokach posłał mi uwodzicielski uśmiech. Na mojej twarzy widniała obojętność.
- Mała Buntowniczka to Tori- dokończył Drew.
- A on?- Wskazałam na piątą osobę.
- Dorian? Co ty tu u licha robisz?!- Zapytał Louis.
- To ja już sobie pójdę.- Chłopak zarumienił się i pospiesznie odszedł na drugą stronę sali.
Drew i reszta wdali się w rozmowę. Byłam zła i zdezorientowana, ponieważ nie rozumiałam o kim rozmawiają i o czym. Przyglądałam się swoim paznokciom szukając defektów lakieru. Na szczęście manicure był perfekcyjny. Nienawidzę, gdy coś nie jest zrobione porządnie, dlatego maleńka niedoskonałość potrafi wzburzyć mój spokój. Znużona postawiłam na sprawdzoną metodę. Atak.
- Oszukałeś mnie- zwróciłam się do Parkera.- Mówiłeś, że jesteś nielubiany.
- Jestem. Z tej grupy chyba tylko Harry jest powszechnie lubiany.- Wzruszył ramionami.
- Nie interesuje mnie Harry. Okłamałeś mnie.- Zaczęłam podnosić głos.
- Rebelle!- Upomniała Amanda. 
- Co?- Spytałam zbita z pantałyku. 
- Poszłam za twoją radą w sprawie języków obcych.
Na moment wszyscy zamilkli. Zaczęłam grzebać widelcem w gulaszu, który był zwyczajną paćką. Jak można ugotować coś tak obrzydliwego? 
- Ktoś wie jak ma się Lee?- Megan przerwała ciszę.
- Jutro już będzie na zajęciach. Okropne choróbsko- skwitował Harry.
- Ciekawe jak nadrobi zaległości. Za mądry to on nie jest.
Uzmysłowiłam sobie, że Hope nie przebiera w słowach. Totalne przeciwieństwo Megan. Mogłabym nawet zaprzyjaźnić się z tą Anderson. 
- Nie mogę doczekać się reakcji Lee na Victorię- mruknął Louis.
- Będzie...interesująco.- Zaśmiał się Drew.
- Byłby ktoś łaskawy i powiedział mi o kim mówicie?- Nie cierpię, jak jestem niepoinformowana.
- Lee trzyma się z nami. Jest z Louis'm w trzeciej klasie. Musisz go poznać- Drew poczuł się w obowiązku wdrążenia mnie w życie towarzyskie Wolverhampton. 
- Ich spotkanie aka zatknięcie się ognia z wodą- powiedział tajemniczo Harry.
Obok przeszła czarnowłosa jędza, która uprzednio wisiała na ramieniu sportowca. Przesunęła palcami po ramieniu Harry'ego mrucząc przy tym. Jak na zawołanie całe "kółko różańcowe" wbiło spojrzenia w ziemię. Uniosłam brew pytająco. Odpowiedzi doczekałam się dopiero, kiedy dziewczyna znalazła się daleko.
- Ta Królowa Śniegu to kto?
- To Emily Harrison. Jeśli chcesz przetrwać, nie sprzeciwiaj się jej.
- Nie łatwiej było powiedzieć, że jest szkolną jędzą?
Gwałtownie mnie uciszyli.
- Co wam odbiło?- Próbowałam pojąć ich zachowanie, choć najwyraźniej przekraczało to moje umiejętności.
- Jej ojciec jest dyrektorem, więc ma się za nie wiadomo kogo. Rok temu, przyjechała tu dziewczyna z wymiany, piękna brunetka. Chłopacy powariowali na jej punkcie. Em zrobiła się zazdrosna. Dziewczyna została odesłana do swojego kraju ze specjalnym bonusem, złamaną ręką.- Opowiadała przyciszonym głosem Hope.
- Nie pomyśleliście, że mógł to być przypadek?
Chciałam być racjonalna, choć ta historia rzeczywiście śmierdziała. Nie odpowiedzieli, bo w głębi duszy znaliśmy odpowiedź. 
Nie.
To nie był przypadek.
Nie mógł być.

*** 

Po skończonych lekcjach poprosiłam Drew, aby mnie odprowadził, bo wstydziłam się paradować z mapką namalowaną przez ojca. Tego dnia mogłam sunąć po chodniku, ale następnego będę już musiała wziąć podręczniki. Zawsze tak sobie obiecuję, a wychodzi jak zwykle. 
- Tori!
- Hm?- Odburknęłam.
- Przecież ty mieszkasz obok Lee!- Drew wyglądał na zachwyconego.
Na mnie nie zrobiło to wrażenia. Skupiłam się na tym, aby obcas nie utknął mi w dziurze chodnikowej, bo nie planowałam powrotu bez butów. 
- Może przyjdziecie jutro razem do szkoły?- Zaproponował. 
- Nie. Poznałam już wystarczająco dużo osób. Poznam go w swoim czasie.
On nie rozumiał tego. Nie chciałam otaczać się ludźmi, ponieważ oni zawsze czegoś oczekują. Myślą, że zrobisz dla nich wiele, że poświęcisz im swój czas, pocieszysz, gdy będą smutni. A kiedy ciebie napotka jakieś nieszczęście będą zawracali ci głowę i próbowali na siłę uszczęśliwić. Wtedy musisz udawać radosnego, aby byli spokojni i dali ci chwilę wytchnienia. Niekiedy oczekują miłości, a ty nie jesteś w stanie jej ofiarować, bo jesteś zbyt egoistyczny. Zamknięty w swoim małym świecie, który sam ledwo pojmujesz, co dopiero inni. Nie jestem w stanie sprostać oczekiwaniom. A ludzie oczekują ciągle czegoś.
- Nie będę cię do niczego zmuszał.- Przybrał obronną postawę.
- Nie istotne jak bardzo byś się starał i tak zrobię co będę chciała.
Szybko pokonaliśmy drogę do mojego domu.
- Zajrzę jeszcze do Lee. Dam mu przy okazji notatki.
- Nie mów nic o mnie.- Szybko zareagowałam. 
- Czemu?- Przybrał skonsternowany wyraz twarzy.
- Nie trudź tym sobie głowy. Uroki zadawania się ze mną.
Popchnęłam bramkę i weszłam na teren domu. Pomachałam mu na pożegnanie i w myślach zaczęłam przygotowywać się na konwersację z rodzicami.

- Jak tam w szkole?- Zapytała mama radosnym tonem.
- Normalnie- odpowiedziałam krótko. 
- Poznałaś kogoś?- Kontynuowała niezrażona.
- Tak.
- Naprawdę?!- Wykrzyknęła zszokowana. Szybko jednak odchrząknęła. Widocznie nie planowała takiej reakcji.
Zasiedliśmy do obiadu. Nie zostałam przymuszona do wywodów, więc po zjedzonym posiłku szybko poszłam do swojego pokoju. Przebrałam się w obcisły top oraz spodnie kończące się za kolanami. Rozczesałam włosy i upięłam je w wysokiego kitka. Ścisło zasznurowałam adidasy. Wyszłam z domu nie powiadamiając dokąd się wybieram. W ogrodzie włączyłam odtwarzanie playlisty na telefonie. Włożyłam drobne słuchawki do uszu i pobiegłam przed siebie. Mijałam nieznane miejsca modląc się, abym odnalazła drogę. Wiedziałam, gdzie chcę dotrzeć, nie wiedziałam jednak jak. Postanowiłam, że pobiegnę w pierwszym kierunku, który przyjdzie mi na myśl.

Dwie godziny później biegłam poboczem ulicy, a z obu stron otaczały mnie drzewa. Oddychałam pełną piersią, delektując się leśnym powietrzem. Za jakąś godzinę zacznie się ściemniać, więc musiałam nieźle zasuwać. Spojrzałam w górę. Jakieś dwa metry dalej rosła potężna sosna. Uśmiechnęłam się do siebie. Byłam na miejscu. Weszłam w las.

Kroczyła po wilgotnej ściółce uważając, aby nie zadrapać się gałęziami. Trudno byłoby wytłumaczyć dlaczego wróciłam przyozdobiona czerwonymi kreskami. Wszystkie drzewa były identyczne, ale w dzień łatwo było znaleźć drogę powrotną. Brudna i przepocona odszukałam miejsce, w którym zostałam porzucona. Nie znalazłam niczego, co należało do mnie. Przeklęłam swoją głupotę. Przecież ten typek na sto procent pierw mnie okradł. Pobiegłam z powrotem do domu.





***

Hej!

Jestem wręcz zawalona sprawdzianami, pracami domowymi...ogólnie szkołą. To co się wyprawia, to jakaś masakra. Tak więc rozdział ten powstał w jeden dzień. Sama nie mogę w to uwierzyć.
Jeśli ktokolwiek, cokolwiek, kiedykolwiek, gdziekolwiek to czyta, to proszę zostawcie po sobie komentarz. Serio, raźniej by mi było, gdybym wiedziała, że nie piszę tego tylko dla siebie :/

                                                                                   Alex

wtorek, 2 września 2014

Rozdział 2


Wpatrywałam się w sufit, który w założeniu miał być biały. Aktualnie odpadał tynk, a kolor niewinności przybrał odcienie żółci niechybnie przywodzącej na myśl mocz. Zacisnęłam palce na metalowych poręczach i spróbowałam się podnieść, jednak jakieś dziwne kabelki nie pozwalały mi w pełni się wyprostować. Nad moją głową wisiał monitor, który kontrolował pracę mojego serca. Szpital. Nie sądziłam, że kiedykolwiek tu trafię, jakbym sądziła, że jestem nieśmiertelna, niezniszczalna. Wszystko się niszczy, zużywa, marnieje, odchodzi, umiera. Pewne jest to, ze żyjemy, więc niewątpliwie umrzemy. Prawdopodobnie nie ma nic pomiędzy.

Musnęłam palcami koszulę szpitalną i aż skrzywiłam się mając do czynienia ze sztywnym materiałem. Bawełna jeszcze nikogo nie zabiła, a przez taką fakturę może nastąpić do masowego samobójstwa światowych projektantów mody. Byłam nakryta kołdrą, która najwyraźniej została masowo wyprodukowana wraz ze szpitalnymi wdziankami. Na mojej sali leżała jeszcze jedna osoba. Był to jakiś staruszek, który śpiąc wydawał nieprzyjemne dla uszu dźwięki. Zastanawiało mnie, jakim cudem, sam siebie nie obudził tym chrapaniem. 

Drewniane chodaki pielęgniarki skrzypiały na linoleum, jakby ktoś drapał paznokciami tablicę szkolną. Przeszły mnie ciarki. Kobieta kierowała się w moją stronę posyłając przy tym wyuczony uśmiech, który był tak sztuczny, że aż nieludzki. Dużo lepiej wyszłaby na tym, gdybym wcale nie prezentowała uzębienia, które swoją drogą było niepełne. Różowy fartuch raził mnie po oczach, więc skupiłam się na twarzy pielęgniarki. Mogła być blisko czterdziestki. Nucąc pod nosem zabrała się do przeglądania mojej karty. Zbladła, ale szybko odzyskała rezon.
- Witaj skarbie- zaszczebiotała.- Widzę, że ktoś tu się obudził.
Mówiła protekcjonalnie, jakby próbowała mnie udobruchać. Zachowałam kamienne oblicze. Kobieta zmieszała się.
- Mam na imię Eve, jeśli chcesz możesz mówić mi po imieniu.
Nie odpowiedziałam na jej propozycję, ale ona wytrwale trwała w swoim postanowieniu, którym zapewne było dręczenie mnie swoją słodyczą. 
- Miałaś wypadek- oznajmiła. Nareszcie mówiła coś konkretnego, więc starałam się oprzeć na łokciach, ale miernie mi poszło. Dałam tym do zrozumienia na jakich informacjach mi zależy.- Gdy byłaś na jezdni pewien chłopak potrącił ciebie samochodem, ponieważ deszcz i drzewa ograniczyły widoczność.
- Chyba go zabiję- syknęłam.
- O nie nie, nikogo nie zabijamy. Życie należy szanować.
- Oh, bo on tak bardzo szanował moje życie, gdy mnie potrącił- powiedziałam sceptycznie. 
Eve odpuściła sobie trud rozmowy ze mną. Poczyniła rutynowe badania i chciała odejść, ale zatrzymałam ją.
- Eve, kiedy mogę wyjść?
- Praktycznie zaraz. Musisz jedynie podpisać dokument, że jesteś świadoma swoich poczynań, i że nie będziesz obciążać prawnie szpitala, gdyby coś się stało.
- Gdzie mogę dostać te papiery?
Pielęgniarka zmarszczyła czoło i ściągnęła brwi zdziwiona. Chyba nie sądziła, że się na coś takiego zgodzę.
- Zaraz ci je przyniosę- powiedziała niepewnie, czekając na moją zmianę zdania.
- Świetnie.- Trzymałam emocje na wodzy, bo nie miałam zamiaru wyjść na nieodpowiedzialną, przygłupią nastolatkę, która o życiu wie tyle co nic.
- Chłopiec, który potrącił cię zostawił kartkę ze swoim numerem i prosił, abyś zadzwoniła czy wszystko w porządku.- Wyjęła z kieszeni fartucha kartkę z postrzępionymi rogami. Wyciągnęłam po nią rękę i zdziwiłam się, z jakim trudem mi to przyszło. Nie czułam się, aż tak osłabiona. Jednak ciało potrafi być egoistyczne i naginać umysł, aby się mu poddał. Zacisnęłam zęby z wysiłku. Miałam nadzieję, że ten gest nie został wyłapany przez nadgorliwą pielęgniarkę. 

Odczytałam imię i nazwisko oraz numer. Nie znałam go. Był głupcem, jeśli sądził, że do niego zadzwonię. Wolę, aby za to co zrobił, zżarły go wyrzuty sumienia. Wtem uświadomiłam sobie jeden szczegół, który próbował mi umknąć. Niczym kot w środku nocy starał się zniknąć w odmętach mojej uwagi.
- Powiedziałaś "chłopiec"?- Dopytałam.
- Dokładniej mówiąc dziewiętnastolatek. 
- Może już odpowiadać za siebie- zauważyłam przebiegle.
- Na twoim miejscu nie stawiałabym go przed sądem. Był taki przerażony...Naprawdę się o ciebie martwił.
- Mógł pomyśleć dwa razy zanim jak szaleniec wjechał na jezdnię w środku lasu, z prędkością przekraczającą normę.

Oczami wyobraźni widziałam pryszczatego nastolatka w przydużej bluzie i workowatych spodniach. Zapewne przekręcił gałkę radia najbardziej jak się dało, a że prawdopodobnie nie był inteligentny, a heavy metal dodatkowo przygłuszył krzyki szarych komórek, nie wziął pod uwagę zagrożenia. To wizja przerysowana i wzięta na wyrost, ale nie chciałam przyznać przed sobą, że jechał przepisowo samochodem pozbawionym jazgotu sączącego się z radia. 
Gdybym się przyjrzała może wiedziałabym jak wyglądał mój niedoszły oprawca. Było to nierealne, skoro nawet on nie dostrzegł mnie, gdy był parę metrów przede mną. 

Oczywiście nie podam go do sądu. Rodzice w ogóle nie powinni wiedzieć, że takie wydarzenie miało miejsce. Choć w Londynie nie stałoby się to. W moim mieście dotarłabym bezpiecznie do domu. Nikt nie zaczepiłby mnie. Nikt nie zmusiłby mnie do wykorzystania swoich umiejętności walki. Nikt nie wywiózłby mnie w las. Nikt nie potrąciłby mnie. Ale w Wolverhampton...to miasto było inne. Myślałam, że będzie bardziej rustykalnie, ale pomyliłam się. Nie wiem co sądzić. Te dwa miasta całkowicie się od siebie różnią, a jednak jakby były takie same. Szaleństwo.

Nim złożyłam zamaszysty podpis uświadomiłam sobie, że moje dane są tajemnicą. Ani jeden osobnik nie zna nawet mojego imienia. Wybrałam więc fałszywe nazwisko, które widniało kiedyś na moich dawnych dowodach tożsamości. Byłam wtedy niepełnoletnia, ale imprezy lubiłam zawsze, a większość klubów nie wpuszcza małoletnich. A na żadne kinder party się nie wybieram. 

Moje ubranie, w którym zostałam dostarczona, niczym pizza do domu, zostało impertynencko zniszczone. Prychnęłam zła pod nosem. Pielęgniarka dała mi ciuchy, które szpital otrzymywał od organizacji specjalizującej się w pobieraniu starych ubrań od ludzi, którzy chcą później afiszować się, że są dobrzy, bo pomagają. A zwyczajnie oddają rzeczy, których już nie potrzebują. Dostałam wyświechtane sztruksy, koszulkę polo z zżółciałym kołnierzykiem oraz stare glany. Na szczęście dostałam nową bieliznę i skarpetki. Zdegustowana ubrałam się i bez pożegnania z Eve, popędziłam do domu. 

Gdy wyszłam ze szpitala miałam wrażenie, że świat zawalił mi się na głowę. Ulice krzyżowały się i jakby mnożyły z każdym spojrzeniem, które im posyłałam. Liczne budynki zlewały się w jedną wielką, kolorową masę. Burzowe chmury wisiały nisko na szarawym niebie. Słońce zostało pochłonięte przez obłoki, które w każdej chwili mogły zostać zdezelowane przez błyskawice brutalnie przebijające się, w poszukiwaniu potencjalnych ofiar, które miały otrzymać podbudowujący strzał. Nic w tym krajobrazie nie pocieszało. 

Ludzie chodzili skuleni przyciskając szaliki czy kołnierzyki swetrów przy szyjach, w obronie przed wiatrem. Każdy zmierzał w dobrze znanym mu kierunku. Jak gdybym została wyrzucona w mrowisko z amnezją. Wszyscy wiedzą co robić, mają jakiś cel, a ja nawet nie wiem, gdzie się znajduję. Miałam wrażenie, że chmury są ciągnięte coraz bardziej w dół, żeby mnie przygnieść. Brakowało mi powietrza. Wszystko zdawało się zaciskać, dusić mnie. Panika. To tylko panika. Gorączkowo przeszukiwałam swój mózg w poszukiwaniu adresu, pod którym aktualnie miałam zamieszkać. Po chwili pamiętałam już większość. Jednak numer domu pozostawał dla mnie zagadką. Wiem jak wygląda mój samochód, a w końcu powinien on stać przy domu. Rodzice pewnie nie wstawili go jeszcze do garażu. Oby. Poradzę sobie tak czy inaczej.

Ruszyłam przed siebie starając się zrozumieć panujący porządek. Nie mogłam znaleźć żadnej wskazówki, która podpowiedziałaby jak odnaleźć daną ulicę. Irracjonalne. Pozbawiono to miasto jakiejkolwiek logiki. Nawet gdybym mieszkała tu od małego, pewnie ciągle nie znałabym nawet połowy miejsc. Zauważyłam chłopaka, na oko, w moim wieku, przyciskającego do piersi podręczniki. Miał naciągnięty kaptur, więc nie mogłam określić koloru jego włosów. Podeszłam do niego pospiesznie. Muszę zachowywać się przyjaźni...cholera! To niemożliwe. Jednak, spróbuję. Postaram się.
- Hej!- Zaczepiłam go.
Był piękny. Nie spotkałam wcześniej takiego chłopaka. Miał eteryczne rysy twarzy i porażająco błękitne oczy. Kosmyki czarnych włosów wymykały mu się spod kaptura granatowej bluzy. Nie miał muskulatury, ale ona tylko odebrałaby mu urok. Wyglądał na aspołecznego, zamkniętego w swoim malutkim, wyimaginowanym świecie. Choć mogłam się wierutnie mylić. 
- Cześć. Przepraszam, ale czy my się znamy?- Przestępował z nogi na nogę.
- Nie. Jestem Tori. Mogę mieć do ciebie prośbę?
Dziwnie mi się przyglądał. Zaczerwienił się.
- Oczywiście...to znaczy zależy czego dotyczy, bo...no, nie skoczę z mostu...czy coś.- Zdenerwowany nie mógł złożyć sensownego zdania.
- Nie każę ci skakać.- Uśmiechnęłam się lekko.- Chciałabym, żebyś zaprowadził mnie do domu.
Widziałam po nim, że zabrzmiało to dziwnie.
- Słuchaj, jestem tu nowa, niczego nie znam i nie wiem jak trafić na daną ulicę, więc błagam powiedz, że masz wolną chwilę, i na Boga, zaprowadź mnie.
Byłam zniecierpliwiona, choć musiałam przyznać, że ten chłopak przypadł mi do gustu. Miał obiekcje względem nieznajomych, nie był zbyt ufny i cóż... był cudownie ujmujący. Może jednak znajdę sobie jakiś znajomych, choć nigdy nie pałałam do tego entuzjazmem. 
- Tak w ogóle, to nazywam się Drew. Drew Parker. 
- Coś w stylu Bonda? Jamesa Bonda?- Roześmiałam się.
- Dokładnie.
Pokiwał głową z całkowitą powagą, po czym oboje wybuchnęliśmy gromkim śmiechem. Dwie przechodzące staruszki spojrzały na nas gniewnie. Oho, ktoś tu nie lubi hałasu i młodzieży. A na ich emerytury to kto ma zarobić? No właśnie, my.
- A więc Victorio...- Urwał raptownie.
- Carter- podsunęłam.
- Victorio Carter pragnę zaprosić cię na wycieczkę po bajecznym Wolverhampton, które ja lubię pieszczotliwie nazywać Wolvo. Czy jesteś gotowa na porywającą przygodę?- Powiedział wyolbrzymiając brytyjski akcent, czym wzbudził we mnie salwę śmiechu.
- Oh, urodziwy panie Parker, jakże mogłabym oprzeć się takiej propozycji?- Naśladowałam go.
Wziął mnie pod rękę i przesadnie gestykulował opowiadając mi o rozkładzie miasta i jego historii. Opowiedział o Lady Wulfrunie i płynnie przechodził przez handel wełną, rewolucję przemysłową, o średniowiecznym wzbogaceniu się na surowcach, transporcie, aż po nowoczesność, wspominając o sporcie i jednym z najdłużej działających uniwersytetów w Wielkiej Brytanii, który oczywiście znajdował się w jego ukochanym mieście. Słuchałam go z zapartym tchem, ponieważ przeszłość Wolverhampton była frapująca, a jego umiejętności gawędziarskie sprawiały, że nie dało się nie interesować jego słowami. To jak modulował głos było oszałamiające.

W końcu doprowadził mnie do wyczekiwanej ulicy. Deszcz rozpadał się już na dobre, gdy skrzypiąc gumowymi podeszwami butów wspinaliśmy się na płoty, aby odnaleźć mój dom. Drew raz został pogoniony przez wściekłego psa, który wagowo mógł śmiało konkurować z młodym kucem. Jakaś starsza pani wykrzykiwała, że zadzwoni na policję, gdy znaleźliśmy się na jej posiadłości. Dwa domy dalej tym razem mi przypadła wycieczka przez ogrodzenie. Zatarłam dłonie, podskoczyłam i chwyciłam się dwóch sztachet. Podparłam stopy o nie, choć były śliskie od wody. Podciągnęłam się na rękach i przerzuciłam jedną nogę. Na terenie nie rosło nic co zagrażałoby mojemu ciału, więc delikatnie przeskoczyłam uginając nogi. Miękko wylądowałam. Okrążyłam dom, aż w końcu znalazłam garaż, przed którym stał czarny Volkswagen Touran. Widząc tablicę rejestracyjną prawie pisnęłam ze szczęścia. 

Wystarczyło nacisnąć klamkę od wewnątrz, aby otworzyć furtkę. Otrzepując spodnie wpuściłam Drew do ogrodu. Jego oczy zdawały się zapamiętywać każdy szczegół. Wszystko by analizował. To trochę upiorne. Uśmiechnął się lekko przymrużając oczy. Wcześniej nie zwróciłam uwagi na to, gdzie mieszkam. Był to wyłącznie dom nieodpowiadający moim upodobaniom. Postanowiłam przyjrzeć się bliżej. 

Dom został wzniesiony z cegły, ale był ocieplony. Beżowa farba była przyjemna dla oka. Nie za ostra, ale też nie mdła. Cegłówki były kompletne, a okna plastikowe. Dębowe drzwi tworzyły atmosferę ciepła, ogniska domowego. Taras nie był nachalny, wręcz delikatny. Przyozdobiony licznymi doniczkami z różnobarwnymi kwiatami. Trawa została starannie przystrzyżona. Żadne źdźbło nie mogło wyróżniać się z szeregu. Wielkie drzewa z pewnością dają cień w upalne dni, a krzaczki wyglądały na owocowe. Efekt psuła jedynie stara, podwójna huśtawka na tyłach. Łuszczyła się z niej farba, a huśtawki bujały się nieśmiało targane przez wiatr. Prócz tego mankamentu miejsce to było wspaniałe, rodem z bajki. Gdyby lada moment pojawiła się tu jakaś fikcyjna postać nie zdziwiłabym się.

- Już nigdy się nie zobaczymy- powiedziałam dramatycznie, ukradkiem zerkając na Drew.
- Co? Czemu?!- Wyglądał na szczerze zaskoczonego. Schlebiało mi to.
- Gdy przekroczę tamte wrota- wskazałam na drzwi wejściowe- już nigdy nie wyjdę na wolność. Rodzice dopadną mnie niczym dzikie zwierzęta i zaczną dręczyć przydługą, naszpikowaną rozczarowaniem, przemowę, którą rozpoczną od słów: "Czyś ty kompletnie zwariowała?!". Głównie będzie dotyczyła ona mojego niestosownego, jak dla damy, zachowania i obyczajów.
- Co przeskrobałaś?- Przybrał sceptyczną postawę. Zaplótł ręce na piersi.
- Może lepiej usiądźmy- kiwnęłam głową w stronę huśtawki.
- Chcesz siedzieć na deszczu?
- A masz lepszy pomysł, panie mądraliński?
- Huśtawki są okay.
Usiadł krzywiąc się. Widocznie nie był przekonany co do mojej propozycji. Trudno.
- Normalnie nie chodzę tak ubrana- zaczęłam, ale przerwał mi.
- Muszę moknąć tylko dlatego, że chcesz pogadać o jakiś babskich wdziankach?!
- Zamknij się i słuchaj.
Opowiedziałam mu całą historię. Nie omieszkałam uraczyć go pikantnymi detalami dotyczących mojego życia w Londynie. Nie przerywał mi. Okazało się, że jest nie tylko świetnym mówcą, ale słuchaczem.
- Kocham to miasto, ale marzą mi się studia w Londynie- wyznał.
- Aha, w moim przypadku ukończenie liceum jest mało prawdopodobne. Nawet nie wiem, czy do jakiegoś pójdę.
- Wydaje mi się, że twoi rodzice po dokładnym roztrzęsieniu twojego sposobu życia poczują wewnętrzną potrzebę wysłania cię do bram piekieł, więc...witaj w liceum! 
Wybuchnęłam śmiechem. Usłyszałam płacz dziecka, które najwyraźniej mieszkało gdzieś niedaleko. Uciszyłam się.
- Może wylądujemy w jednym piekle.- Szturchnęłam go łokciem. 
- Może- powiedział smutno.
- O co chodzi?- Przewróciłam oczami.
- Tori...w liceum nie jestem zbyt...lubiany.
To wyznanie wymagało od niego sporo trudu. Nagle stracił ochotę na żartowanie.
- Mówisz, jakbym była towarzyską osobą- prychnęłam.- Nie wiem, dlaczego się przed tobą otworzyłam, chyba coś mi w szpitalu dodali do kroplówki. 
Zerwałam się gwałtownie na nogi. Zaczesałam palcami mokre włosy do tyłu. Krótsze kosmyki kręciły mi się od wilgoci. Nachyliłam się nad nim, tak aby móc spojrzeć mu prosto w oczy.
- Jeśli powiesz cokolwiek o tym jaka jestem...- nie dokończyłam mojej groźby. 
- Spokojnie kapitanie. Nic nie zdradzę.- Uniósł ręce w obronnym geście.

Pożegnałam się z nim i wspięłam się po schodkach prowadzących na taras. Stanęłam przed drzwiami i biorąc głęboki oddech nacisnęłam dzwonek, który w panującej ciszy był prawdziwą kakofonią. Do moich uszu dotarło dudnienie kroków, stukot garnków i coś, jakby przesuwane kartony. Moja mama z rozmachem otworzyła drzwi o mało nie uderzając mnie nimi. Czemu wszyscy i wszystko dybie na moje życie?! 

Trzęsłam się z zimna. Przestępowałam z nogi na nogę, nerwowo oczekując, aż mama wpuści mnie do domu. Swoimi czujnymi oczami zmierzyła mnie od dołu do góry. Czułam się, jakby jej wzrok przesuwał się po mojej skórze łaskocząc w kości i mrożąc krew w żyłach. Wzdrygnęłam się.
- Gdzie ty byłaś?!- Krzyknęła. Nie zdarza się jej to często.






***
Hej!
Jestem zdziwiona, bo udało mi się napisać ten rozdział w przeciąg dwóch dni. Ustanowiłam tym samym prywatny rekord :)
Mam nadzieję, że nie zawiodłam was tym rozdziałem. Poza tym dodałam nową postać, ale na jej oględziny zapraszam do zakładki "bohaterowie". 
Sprawicie mi dużą przyjemność, jeśli zostawicie po sobie jakiś komentarz, chociażby zwyczajne "czytam". Chciałabym wiedzieć, czy ktoś w ogóle jest zainteresowany tym opowiadaniem :)
Szkoła...yh, czuję wasz ból, bo mój jest dokładnie taki sam. Wolę siedzieć w domu, czytać i pisać, niż uczyć się o rzeczach, które nie przydadzą się mi w moim wymarzonym zawodzie ^-^
Trzymajcie się,

                                                                       Alex