Wpatrywałam się w sufit, który w założeniu miał być biały. Aktualnie odpadał tynk, a kolor niewinności przybrał odcienie żółci niechybnie przywodzącej na myśl mocz. Zacisnęłam palce na metalowych poręczach i spróbowałam się podnieść, jednak jakieś dziwne kabelki nie pozwalały mi w pełni się wyprostować. Nad moją głową wisiał monitor, który kontrolował pracę mojego serca. Szpital. Nie sądziłam, że kiedykolwiek tu trafię, jakbym sądziła, że jestem nieśmiertelna, niezniszczalna. Wszystko się niszczy, zużywa, marnieje, odchodzi, umiera. Pewne jest to, ze żyjemy, więc niewątpliwie umrzemy. Prawdopodobnie nie ma nic pomiędzy.
Musnęłam palcami koszulę szpitalną i aż skrzywiłam się mając do czynienia ze sztywnym materiałem. Bawełna jeszcze nikogo nie zabiła, a przez taką fakturę może nastąpić do masowego samobójstwa światowych projektantów mody. Byłam nakryta kołdrą, która najwyraźniej została masowo wyprodukowana wraz ze szpitalnymi wdziankami. Na mojej sali leżała jeszcze jedna osoba. Był to jakiś staruszek, który śpiąc wydawał nieprzyjemne dla uszu dźwięki. Zastanawiało mnie, jakim cudem, sam siebie nie obudził tym chrapaniem.
Drewniane chodaki pielęgniarki skrzypiały na linoleum, jakby ktoś drapał paznokciami tablicę szkolną. Przeszły mnie ciarki. Kobieta kierowała się w moją stronę posyłając przy tym wyuczony uśmiech, który był tak sztuczny, że aż nieludzki. Dużo lepiej wyszłaby na tym, gdybym wcale nie prezentowała uzębienia, które swoją drogą było niepełne. Różowy fartuch raził mnie po oczach, więc skupiłam się na twarzy pielęgniarki. Mogła być blisko czterdziestki. Nucąc pod nosem zabrała się do przeglądania mojej karty. Zbladła, ale szybko odzyskała rezon.
- Witaj skarbie- zaszczebiotała.- Widzę, że ktoś tu się obudził.
Mówiła protekcjonalnie, jakby próbowała mnie udobruchać. Zachowałam kamienne oblicze. Kobieta zmieszała się.
- Mam na imię Eve, jeśli chcesz możesz mówić mi po imieniu.
Nie odpowiedziałam na jej propozycję, ale ona wytrwale trwała w swoim postanowieniu, którym zapewne było dręczenie mnie swoją słodyczą.
- Miałaś wypadek- oznajmiła. Nareszcie mówiła coś konkretnego, więc starałam się oprzeć na łokciach, ale miernie mi poszło. Dałam tym do zrozumienia na jakich informacjach mi zależy.- Gdy byłaś na jezdni pewien chłopak potrącił ciebie samochodem, ponieważ deszcz i drzewa ograniczyły widoczność.
- Chyba go zabiję- syknęłam.
- O nie nie, nikogo nie zabijamy. Życie należy szanować.
- Oh, bo on tak bardzo szanował moje życie, gdy mnie potrącił- powiedziałam sceptycznie.
Eve odpuściła sobie trud rozmowy ze mną. Poczyniła rutynowe badania i chciała odejść, ale zatrzymałam ją.
- Eve, kiedy mogę wyjść?
- Praktycznie zaraz. Musisz jedynie podpisać dokument, że jesteś świadoma swoich poczynań, i że nie będziesz obciążać prawnie szpitala, gdyby coś się stało.
- Gdzie mogę dostać te papiery?
Pielęgniarka zmarszczyła czoło i ściągnęła brwi zdziwiona. Chyba nie sądziła, że się na coś takiego zgodzę.
- Zaraz ci je przyniosę- powiedziała niepewnie, czekając na moją zmianę zdania.
- Świetnie.- Trzymałam emocje na wodzy, bo nie miałam zamiaru wyjść na nieodpowiedzialną, przygłupią nastolatkę, która o życiu wie tyle co nic.
- Chłopiec, który potrącił cię zostawił kartkę ze swoim numerem i prosił, abyś zadzwoniła czy wszystko w porządku.- Wyjęła z kieszeni fartucha kartkę z postrzępionymi rogami. Wyciągnęłam po nią rękę i zdziwiłam się, z jakim trudem mi to przyszło. Nie czułam się, aż tak osłabiona. Jednak ciało potrafi być egoistyczne i naginać umysł, aby się mu poddał. Zacisnęłam zęby z wysiłku. Miałam nadzieję, że ten gest nie został wyłapany przez nadgorliwą pielęgniarkę.
Odczytałam imię i nazwisko oraz numer. Nie znałam go. Był głupcem, jeśli sądził, że do niego zadzwonię. Wolę, aby za to co zrobił, zżarły go wyrzuty sumienia. Wtem uświadomiłam sobie jeden szczegół, który próbował mi umknąć. Niczym kot w środku nocy starał się zniknąć w odmętach mojej uwagi.
- Powiedziałaś "chłopiec"?- Dopytałam.
- Dokładniej mówiąc dziewiętnastolatek.
- Może już odpowiadać za siebie- zauważyłam przebiegle.
- Na twoim miejscu nie stawiałabym go przed sądem. Był taki przerażony...Naprawdę się o ciebie martwił.
- Mógł pomyśleć dwa razy zanim jak szaleniec wjechał na jezdnię w środku lasu, z prędkością przekraczającą normę.
Oczami wyobraźni widziałam pryszczatego nastolatka w przydużej bluzie i workowatych spodniach. Zapewne przekręcił gałkę radia najbardziej jak się dało, a że prawdopodobnie nie był inteligentny, a heavy metal dodatkowo przygłuszył krzyki szarych komórek, nie wziął pod uwagę zagrożenia. To wizja przerysowana i wzięta na wyrost, ale nie chciałam przyznać przed sobą, że jechał przepisowo samochodem pozbawionym jazgotu sączącego się z radia.
Gdybym się przyjrzała może wiedziałabym jak wyglądał mój niedoszły oprawca. Było to nierealne, skoro nawet on nie dostrzegł mnie, gdy był parę metrów przede mną.
Oczywiście nie podam go do sądu. Rodzice w ogóle nie powinni wiedzieć, że takie wydarzenie miało miejsce. Choć w Londynie nie stałoby się to. W moim mieście dotarłabym bezpiecznie do domu. Nikt nie zaczepiłby mnie. Nikt nie zmusiłby mnie do wykorzystania swoich umiejętności walki. Nikt nie wywiózłby mnie w las. Nikt nie potrąciłby mnie. Ale w Wolverhampton...to miasto było inne. Myślałam, że będzie bardziej rustykalnie, ale pomyliłam się. Nie wiem co sądzić. Te dwa miasta całkowicie się od siebie różnią, a jednak jakby były takie same. Szaleństwo.
Nim złożyłam zamaszysty podpis uświadomiłam sobie, że moje dane są tajemnicą. Ani jeden osobnik nie zna nawet mojego imienia. Wybrałam więc fałszywe nazwisko, które widniało kiedyś na moich dawnych dowodach tożsamości. Byłam wtedy niepełnoletnia, ale imprezy lubiłam zawsze, a większość klubów nie wpuszcza małoletnich. A na żadne kinder party się nie wybieram.
Moje ubranie, w którym zostałam dostarczona, niczym pizza do domu, zostało impertynencko zniszczone. Prychnęłam zła pod nosem. Pielęgniarka dała mi ciuchy, które szpital otrzymywał od organizacji specjalizującej się w pobieraniu starych ubrań od ludzi, którzy chcą później afiszować się, że są dobrzy, bo pomagają. A zwyczajnie oddają rzeczy, których już nie potrzebują. Dostałam wyświechtane sztruksy, koszulkę polo z zżółciałym kołnierzykiem oraz stare glany. Na szczęście dostałam nową bieliznę i skarpetki. Zdegustowana ubrałam się i bez pożegnania z Eve, popędziłam do domu.
Gdy wyszłam ze szpitala miałam wrażenie, że świat zawalił mi się na głowę. Ulice krzyżowały się i jakby mnożyły z każdym spojrzeniem, które im posyłałam. Liczne budynki zlewały się w jedną wielką, kolorową masę. Burzowe chmury wisiały nisko na szarawym niebie. Słońce zostało pochłonięte przez obłoki, które w każdej chwili mogły zostać zdezelowane przez błyskawice brutalnie przebijające się, w poszukiwaniu potencjalnych ofiar, które miały otrzymać podbudowujący strzał. Nic w tym krajobrazie nie pocieszało.
Ludzie chodzili skuleni przyciskając szaliki czy kołnierzyki swetrów przy szyjach, w obronie przed wiatrem. Każdy zmierzał w dobrze znanym mu kierunku. Jak gdybym została wyrzucona w mrowisko z amnezją. Wszyscy wiedzą co robić, mają jakiś cel, a ja nawet nie wiem, gdzie się znajduję. Miałam wrażenie, że chmury są ciągnięte coraz bardziej w dół, żeby mnie przygnieść. Brakowało mi powietrza. Wszystko zdawało się zaciskać, dusić mnie. Panika. To tylko panika. Gorączkowo przeszukiwałam swój mózg w poszukiwaniu adresu, pod którym aktualnie miałam zamieszkać. Po chwili pamiętałam już większość. Jednak numer domu pozostawał dla mnie zagadką. Wiem jak wygląda mój samochód, a w końcu powinien on stać przy domu. Rodzice pewnie nie wstawili go jeszcze do garażu. Oby. Poradzę sobie tak czy inaczej.
Ruszyłam przed siebie starając się zrozumieć panujący porządek. Nie mogłam znaleźć żadnej wskazówki, która podpowiedziałaby jak odnaleźć daną ulicę. Irracjonalne. Pozbawiono to miasto jakiejkolwiek logiki. Nawet gdybym mieszkała tu od małego, pewnie ciągle nie znałabym nawet połowy miejsc. Zauważyłam chłopaka, na oko, w moim wieku, przyciskającego do piersi podręczniki. Miał naciągnięty kaptur, więc nie mogłam określić koloru jego włosów. Podeszłam do niego pospiesznie. Muszę zachowywać się przyjaźni...cholera! To niemożliwe. Jednak, spróbuję. Postaram się.
- Hej!- Zaczepiłam go.
Był piękny. Nie spotkałam wcześniej takiego chłopaka. Miał eteryczne rysy twarzy i porażająco błękitne oczy. Kosmyki czarnych włosów wymykały mu się spod kaptura granatowej bluzy. Nie miał muskulatury, ale ona tylko odebrałaby mu urok. Wyglądał na aspołecznego, zamkniętego w swoim malutkim, wyimaginowanym świecie. Choć mogłam się wierutnie mylić.
- Cześć. Przepraszam, ale czy my się znamy?- Przestępował z nogi na nogę.
- Nie. Jestem Tori. Mogę mieć do ciebie prośbę?
Dziwnie mi się przyglądał. Zaczerwienił się.
- Oczywiście...to znaczy zależy czego dotyczy, bo...no, nie skoczę z mostu...czy coś.- Zdenerwowany nie mógł złożyć sensownego zdania.
- Nie każę ci skakać.- Uśmiechnęłam się lekko.- Chciałabym, żebyś zaprowadził mnie do domu.
Widziałam po nim, że zabrzmiało to dziwnie.
- Słuchaj, jestem tu nowa, niczego nie znam i nie wiem jak trafić na daną ulicę, więc błagam powiedz, że masz wolną chwilę, i na Boga, zaprowadź mnie.
Byłam zniecierpliwiona, choć musiałam przyznać, że ten chłopak przypadł mi do gustu. Miał obiekcje względem nieznajomych, nie był zbyt ufny i cóż... był cudownie ujmujący. Może jednak znajdę sobie jakiś znajomych, choć nigdy nie pałałam do tego entuzjazmem.
- Tak w ogóle, to nazywam się Drew. Drew Parker.
- Coś w stylu Bonda? Jamesa Bonda?- Roześmiałam się.
- Dokładnie.
Pokiwał głową z całkowitą powagą, po czym oboje wybuchnęliśmy gromkim śmiechem. Dwie przechodzące staruszki spojrzały na nas gniewnie. Oho, ktoś tu nie lubi hałasu i młodzieży. A na ich emerytury to kto ma zarobić? No właśnie, my.
- A więc Victorio...- Urwał raptownie.
- Carter- podsunęłam.
- Victorio Carter pragnę zaprosić cię na wycieczkę po bajecznym Wolverhampton, które ja lubię pieszczotliwie nazywać Wolvo. Czy jesteś gotowa na porywającą przygodę?- Powiedział wyolbrzymiając brytyjski akcent, czym wzbudził we mnie salwę śmiechu.
- Oh, urodziwy panie Parker, jakże mogłabym oprzeć się takiej propozycji?- Naśladowałam go.
Wziął mnie pod rękę i przesadnie gestykulował opowiadając mi o rozkładzie miasta i jego historii. Opowiedział o Lady Wulfrunie i płynnie przechodził przez handel wełną, rewolucję przemysłową, o średniowiecznym wzbogaceniu się na surowcach, transporcie, aż po nowoczesność, wspominając o sporcie i jednym z najdłużej działających uniwersytetów w Wielkiej Brytanii, który oczywiście znajdował się w jego ukochanym mieście. Słuchałam go z zapartym tchem, ponieważ przeszłość Wolverhampton była frapująca, a jego umiejętności gawędziarskie sprawiały, że nie dało się nie interesować jego słowami. To jak modulował głos było oszałamiające.
W końcu doprowadził mnie do wyczekiwanej ulicy. Deszcz rozpadał się już na dobre, gdy skrzypiąc gumowymi podeszwami butów wspinaliśmy się na płoty, aby odnaleźć mój dom. Drew raz został pogoniony przez wściekłego psa, który wagowo mógł śmiało konkurować z młodym kucem. Jakaś starsza pani wykrzykiwała, że zadzwoni na policję, gdy znaleźliśmy się na jej posiadłości. Dwa domy dalej tym razem mi przypadła wycieczka przez ogrodzenie. Zatarłam dłonie, podskoczyłam i chwyciłam się dwóch sztachet. Podparłam stopy o nie, choć były śliskie od wody. Podciągnęłam się na rękach i przerzuciłam jedną nogę. Na terenie nie rosło nic co zagrażałoby mojemu ciału, więc delikatnie przeskoczyłam uginając nogi. Miękko wylądowałam. Okrążyłam dom, aż w końcu znalazłam garaż, przed którym stał czarny Volkswagen Touran. Widząc tablicę rejestracyjną prawie pisnęłam ze szczęścia.
Wystarczyło nacisnąć klamkę od wewnątrz, aby otworzyć furtkę. Otrzepując spodnie wpuściłam Drew do ogrodu. Jego oczy zdawały się zapamiętywać każdy szczegół. Wszystko by analizował. To trochę upiorne. Uśmiechnął się lekko przymrużając oczy. Wcześniej nie zwróciłam uwagi na to, gdzie mieszkam. Był to wyłącznie dom nieodpowiadający moim upodobaniom. Postanowiłam przyjrzeć się bliżej.
Dom został wzniesiony z cegły, ale był ocieplony. Beżowa farba była przyjemna dla oka. Nie za ostra, ale też nie mdła. Cegłówki były kompletne, a okna plastikowe. Dębowe drzwi tworzyły atmosferę ciepła, ogniska domowego. Taras nie był nachalny, wręcz delikatny. Przyozdobiony licznymi doniczkami z różnobarwnymi kwiatami. Trawa została starannie przystrzyżona. Żadne źdźbło nie mogło wyróżniać się z szeregu. Wielkie drzewa z pewnością dają cień w upalne dni, a krzaczki wyglądały na owocowe. Efekt psuła jedynie stara, podwójna huśtawka na tyłach. Łuszczyła się z niej farba, a huśtawki bujały się nieśmiało targane przez wiatr. Prócz tego mankamentu miejsce to było wspaniałe, rodem z bajki. Gdyby lada moment pojawiła się tu jakaś fikcyjna postać nie zdziwiłabym się.
- Już nigdy się nie zobaczymy- powiedziałam dramatycznie, ukradkiem zerkając na Drew.
- Co? Czemu?!- Wyglądał na szczerze zaskoczonego. Schlebiało mi to.
- Gdy przekroczę tamte wrota- wskazałam na drzwi wejściowe- już nigdy nie wyjdę na wolność. Rodzice dopadną mnie niczym dzikie zwierzęta i zaczną dręczyć przydługą, naszpikowaną rozczarowaniem, przemowę, którą rozpoczną od słów: "Czyś ty kompletnie zwariowała?!". Głównie będzie dotyczyła ona mojego niestosownego, jak dla damy, zachowania i obyczajów.
- Co przeskrobałaś?- Przybrał sceptyczną postawę. Zaplótł ręce na piersi.
- Może lepiej usiądźmy- kiwnęłam głową w stronę huśtawki.
- Chcesz siedzieć na deszczu?
- A masz lepszy pomysł, panie mądraliński?
- Huśtawki są okay.
Usiadł krzywiąc się. Widocznie nie był przekonany co do mojej propozycji. Trudno.
- Normalnie nie chodzę tak ubrana- zaczęłam, ale przerwał mi.
- Muszę moknąć tylko dlatego, że chcesz pogadać o jakiś babskich wdziankach?!
- Zamknij się i słuchaj.
Opowiedziałam mu całą historię. Nie omieszkałam uraczyć go pikantnymi detalami dotyczących mojego życia w Londynie. Nie przerywał mi. Okazało się, że jest nie tylko świetnym mówcą, ale słuchaczem.
- Kocham to miasto, ale marzą mi się studia w Londynie- wyznał.
- Aha, w moim przypadku ukończenie liceum jest mało prawdopodobne. Nawet nie wiem, czy do jakiegoś pójdę.
- Wydaje mi się, że twoi rodzice po dokładnym roztrzęsieniu twojego sposobu życia poczują wewnętrzną potrzebę wysłania cię do bram piekieł, więc...witaj w liceum!
Wybuchnęłam śmiechem. Usłyszałam płacz dziecka, które najwyraźniej mieszkało gdzieś niedaleko. Uciszyłam się.
- Może wylądujemy w jednym piekle.- Szturchnęłam go łokciem.
- Może- powiedział smutno.
- O co chodzi?- Przewróciłam oczami.
- Tori...w liceum nie jestem zbyt...lubiany.
To wyznanie wymagało od niego sporo trudu. Nagle stracił ochotę na żartowanie.
- Mówisz, jakbym była towarzyską osobą- prychnęłam.- Nie wiem, dlaczego się przed tobą otworzyłam, chyba coś mi w szpitalu dodali do kroplówki.
Zerwałam się gwałtownie na nogi. Zaczesałam palcami mokre włosy do tyłu. Krótsze kosmyki kręciły mi się od wilgoci. Nachyliłam się nad nim, tak aby móc spojrzeć mu prosto w oczy.
- Jeśli powiesz cokolwiek o tym jaka jestem...- nie dokończyłam mojej groźby.
- Spokojnie kapitanie. Nic nie zdradzę.- Uniósł ręce w obronnym geście.
Pożegnałam się z nim i wspięłam się po schodkach prowadzących na taras. Stanęłam przed drzwiami i biorąc głęboki oddech nacisnęłam dzwonek, który w panującej ciszy był prawdziwą kakofonią. Do moich uszu dotarło dudnienie kroków, stukot garnków i coś, jakby przesuwane kartony. Moja mama z rozmachem otworzyła drzwi o mało nie uderzając mnie nimi. Czemu wszyscy i wszystko dybie na moje życie?!
Trzęsłam się z zimna. Przestępowałam z nogi na nogę, nerwowo oczekując, aż mama wpuści mnie do domu. Swoimi czujnymi oczami zmierzyła mnie od dołu do góry. Czułam się, jakby jej wzrok przesuwał się po mojej skórze łaskocząc w kości i mrożąc krew w żyłach. Wzdrygnęłam się.
- Gdzie ty byłaś?!- Krzyknęła. Nie zdarza się jej to często.
***
Hej!
Jestem zdziwiona, bo udało mi się napisać ten rozdział w przeciąg dwóch dni. Ustanowiłam tym samym prywatny rekord :)
Mam nadzieję, że nie zawiodłam was tym rozdziałem. Poza tym dodałam nową postać, ale na jej oględziny zapraszam do zakładki "bohaterowie".
Sprawicie mi dużą przyjemność, jeśli zostawicie po sobie jakiś komentarz, chociażby zwyczajne "czytam". Chciałabym wiedzieć, czy ktoś w ogóle jest zainteresowany tym opowiadaniem :)
Szkoła...yh, czuję wasz ból, bo mój jest dokładnie taki sam. Wolę siedzieć w domu, czytać i pisać, niż uczyć się o rzeczach, które nie przydadzą się mi w moim wymarzonym zawodzie ^-^
Trzymajcie się,
Alex
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz