sobota, 16 sierpnia 2014

Rozdział 1


Strach bywa różny. Czasami jest to kontrolowana namiastka przerażenia. Niektóry rodzaj wręcz paraliżuje i całkowicie otępia zmysły. Lęki z dzieciństwa. Paranoja. Przypomniało mi się, jak kiedyś z Vicią poszłyśmy do pobliskiej podstawówki, gdzie brzdące miały przedstawić swoje umiejętności swym rodzicom. Naturalnie każda matka i każdy ojciec na auli pękał z dumy i swym zachowaniem prezentował, że to właśnie ich pociecha jest najpiękniejsza, najmądrzejsza i najbardziej utalentowana. Rozczulające. Tym bardziej, że liczniejsza część była chodzącym zaprzeczeniem tych tez. Pierwsza występowała dziewczynka, która najwyraźniej planowała w przyszłości objęcie posady tancerki. Jej choreografia, stworzona wyłącznie przez nią jak zaznaczyła na początku, składała się głównie z podskoków i wymachów. Poszłyśmy tam w celu pośmiania się, z "Przyszłych Wielkich Talentów Londynu" jak głosił plakat wywieszony przed wejściem. Zapewniono nam przednią rozrywkę. Pokaz talentów mógł walczyć o nagrodę za najlepszą komedię roku. Zaprezentowało się również kółko teatralne, w którym dzieciaki klepały kwestie jak Zdrowaśki. Zdaje się, że na chwilę przymknęłam oko.

Z całej tej kpiny wywodził się jeden talent. Chłopczyk w wieku sześciu lat. Gdy wszedł na prowizoryczną scenę zacierając dłonie ze zdenerwowania wszyscy ucichli w oczekiwaniu, cóż, takiego przygotował. Nauczycielka szybko przekazała mu mikrofon. Przez moment wpatrywał się w niego, niczym w berło, którego nie jest godzien trzymać. Powiódł wzrokiem po publiczności, ale najwyraźniej nie odnalazł tego, czego szukał, ponieważ iskierki w jego oczach przygasły. Zaczął śpiewać i wtedy zapragnęłam ująć go w ramiona i ochronić przed wszelkim złem świata, ażeby nie zniszczyło go tak, jak uczyniło to ze mną. Dzieciak miał niebywały głos, który zdawał się całkowicie wyzbyty dziecięcych tonów. 

Dokładnie pamiętam jego rodzaj strachu. Niewinny strach, niesplamiony złością czy nienawiścią. Później podsłuchałam rozmowę dwóch pań, które kurczowo ściskały dłonie swych brzdąców. Chłopczyk, który całkowicie skradł sobie mój podziw nie miał rodziny. Wybuchnęła we mnie wściekłość. Nie dość, że w młodym wieku został pozbawiony rodziny, to jego szanse na zaistnienie w świecie muzycznym są naprawdę małe w świecie, gdzie rządzą pieniądze. 

Nie zasłużył na taki los.
Nie zasłużyłam na taki los.

Ocknęłam się ze wspomnień. Odzyskałam przytomność. Nigdy nie przypuszczałabym, że będąc w stanie nieświadomości, będę rozmyślała o strachu i tamtym chłopcu. W ogóle nie wiedziałam, że można myśleć, gdy się zemdleje. 

Podniosłam się ociężale z ziemi. Ściółka i pojedyncze źdźbła trawy przylepiły mi się do dłoni. Otrzepałam je i nie podnosiłam wzroku. Nie chciałam wiedzieć, gdzie jestem, choć po dziele natury, który miałam na rękach miałam pewne pojęcie o aktualnej lokalizacji. Nienawidzę strachu. Ogólnie nienawidzę emocji. Często wyobrażam sobie mój umysł. Jest otoczony ceglanym murem, niczym te ze średniowiecza. Każda cegła została ułożona przeze mnie w chwili cierpienia, rozpaczy. Każda cegła symbolizuje ból. A mur jest potężny- gruby i wysoki, a żadnej cegły nie nadgryzł ząb czasu. Są świeże jak rany. Dodatkowo otoczyłam to fosą. Woda to łzy, które wylałam wieki temu, jednak nadal nie wyschły. Jednak znajduje się też maleńka kładka, której zburzyć nie potrafię. Ułatwienie dla potencjalnej osoby, która chciałaby...Taka sytuacja nigdy nie będzie miała miejsca.

Pełna stoicyzmu wojowniczo uniosłam głowę, wypychając brodę lekko do przodu. Las. Tak myślałam. Drzewa rosły przy sobie, więc spacer całkowicie odpadał, chyba, że ktoś miał ochotę przeciskać się między nimi. Oparłam się o sosnę, aby choć trochę odciążyć nogi, jednak z westchnieniem oderwałam się od niej. To nie czas na użalanie się nad sobą, trzeba działać. Każde działanie jest lepsze od braku działania. 

Rekonesans. 
Rekonesans jest ważny. Trzeba wiedzieć na czym się stoi, jak prezentuje się sytuacja. 

Spojrzałam na wschód, zachód, południe i w końcu północ. Wszędzie drzewa zasłaniają jakikolwiek ratunek. Gdybym zdołała zobaczyć, choć mały element, który rozjaśniłby moją sytuację. W którą stronę iść? Istnieje tylko jeden sposób.

Zsunęłam szpilki. Równie dobrze mogłam je zostawić, ponieważ nie nadawały się już do niczego. Żadna naprawa nie pomoże przywrócić ich dawnego blasku. Sukienka i tak była doszczętnie porwana i pobrudzona, więc śmiało objęłam drzewo łudząc się, że dotyk kory przywróci mi umiejętność wspinania. Nie ma na to czasu. Ostrożnie zaczęłam posuwać się do góry, by po chwili czynić to bez zastanowienia. Naturalnie. Trzymając się czubka sosny wychyliłam się lekko. Dojrzałam jakąś łąkę, ale nie planowałam pikniku! Chcę tylko dostać się do domu. Spojrzałam w przeciwnym kierunku i podziękowałam w duchu. Droga. Cóż, nie wyglądała na ruchliwą, ale lepsza taka niż żadna. W końcu każda droga prowadzi do domu, czy Rzymu...coś w tym stylu. Nie będę zastanawiała się nad tym uczepiona drzewa o, mniej więcej, drugiej w nocy. 

Zsunęłam się z drzewa i rozpoczęłam powolny marsz. Nie polecam ubierania butów na obcasie do lasu. Kto by pomyślał, że skończę...tutaj.

Chwiejnie wkroczyłam do mieszkania i kopnięciem zamknęłam za sobą drzwi. Nuciłam pod nosem jakąś piosenkę nadal parszywie odczuwając skutki sporej dawki alkoholu. Co to była za impreza! Piwo i wódka lały się strumieniami, spoceni ludzie oddawali się tańcu...i nie tylko temu. Muzyka dudniła na cały dom. Jednak te prywatki nie są takie znowu straszne. Poruszałam się w takt aktualnego przeboju i

Auł! Potknęłam się o walizki. Nietrzeźwa, nie pomyślałam, oddałam im gubiąc przy tym buta, który uderzył o ścianę. Przeszłam obok kuchni i dopiero teraz zorientowałam się co się dzieje. Rodzice siedzieli przy kuchennym stole. Mama gorączkowo wyłamywała sobie palce, a tata marszczył brwi. Rozmyślał. Od razu promile ulotniły się z mojej krwi.
 - Co...- odchrząknęłam- Co jest grane?
- Gdzie byłaś?- Spytał stalowym głosem John Carter.
- A gdzież mogłam się udać o północy i skąd wrócić o siódmej nad ranem? Hmm...zapewne byłam w kościele.
- Victorio, odzywaj się z szacunkiem- poprosiła mama, starając się uniknąć kłótni. 
- Czemu na korytarzu stoją walizki?- Spytałam chłodno, wyraźnie żądając odpowiedzi.
- To ja teraz zadaję pytania.
- Tori...przeprowadzamy się.- Wyjaśniła Veronica ignorując wcześniejszą odpowiedź taty.
- Słucham?!- Ryknęłam. 

Drzwi stanęły otworem. Olivia weszła do mieszkania wymachując torebką, w której powinny znajdować się podręczniki, jednak, jak zwykle, wiała w niej pustka. No chyba, że liczyć komórkę, kosmetyki i inne drobiazgi. Śpiewała na cały głos piosenkę Imagine Dragons. 
- Gotowa na prze...do szkoły?- Poprawiła się widząc moich rodziców.
- Olivio, Tori nie pójdzie dzisiaj na lekcje- mama zaakcentowała dwa ostatnie wyrazy, czym wzbudziła moją złość.
- Wiesz jak to tutaj jest? Człowiek wraca sobie do domu i od razu wyskakują mu z przeprowadzką. Żadnych konsultacji, rozmowy. Nic. Bum! Przeprowadzamy się!- Powiedziałam do Vicii wściekła. 
- Co?! Ona nigdzie nie wyjedzie!- Vicia uderzyła pięścią w blat.
- Nie masz tutaj nic do gadania- powiedział zaciekle mój tata. Boże, czemu oni muszą być tacy? Tacy niemożliwi! 
- Ona ma rację. Siłą mnie nie weźmiecie.
- A chcesz się przekonać?!- Krzyknął ojciec podrywając się z krzesła.
- John, spokój! Wszyscy mają się uspokoić! W tej chwili!- Zarządziła matka. Ona się nigdy nie unosi, a tu proszę. Wyszło szydło z worka.
- Wywieziecie mnie na jakieś zadupie i wytłumaczycie sobie, że zrobiliście dobrze, bo w ten sposób pomożecie mi się ustatkować i zmienić postępowanie? Zgadłam?- Powiedziałam obojętnie.

Rodzice zbledli. Okazałam całkowity spokój i opanowanie, a oni się zdradzili. Ludzie są okropnie przewidywalni. To frapujące. Prasa, media, szkoła, wszystko wręcz wrzeszczy, o odmienności charakterów, a jest wręcz przeciwnie. Odrobina sprytu i aktorstwa, a szybko opadają maski. Kto żyw ten identyczny. 
- Wolverhampton nie jest zadupiem- powiedziała spokojnie mama.
- Wol...Co?!- Odezwałyśmy się z Vicią jednocześnie. 
- Wolverhampton- podsunął tata.
- Słyszałaś coś o tym miejscu?- Szepnęłam w stronę przyjaciółki. 
- Nie, a ty?
- Obawiam się, że nie. 
- Tam mieszka około 250 tysięcy osób- rodzicielka starała się mnie uspokoić. Na próżno. Jestem potwornie kiepska z matematyki. I geografii. 
- To duże miasto- mruknął tata.
- Co nie znaczy, że z wami wyjadę. Weźcie Olivię, jestem pewna, że z przyjemnością odegra rolę waszej wymarzonej, perfekcyjnej córeczki.
- No wła...Słucham?!- Tym razem to Vicia krzyknęła.
- Wyruszamy za dziesięć minut- powiedział tata, po czym wstał od stołu i oznajmił, że czeka w samochodzie. Stałam oniemiała i słyszałam tylko dźwięk przesuwających się po podłodze kółek od walizek. Wszystko stracone. 
Wyszedł.
- Olivia też jedzie- stwierdziłam zaciekle. 
- Olivia nie może z nami zamieszkać. Ma swoją rodzinę i obowiązki w Londynie.- Matka wyglądała na zadowoloną. Była przekonana, że wygrała tą potyczkę. 
- Ale nie zabroni mi pani pojechać sobie na wycieczkę do tego...Wolvecośtam- Olivia posłała promienny uśmiech.
Szach- mat!
- Evans, będziesz musiała zorganizować sobie transport samodzielnie, bo w naszym samochodzie nie ma już miejsca.
Veronica wyszła z kuchni, lecz po chwili cofnęła się.
- Tori, zostawiłam ci na siedzeniu słuchawki, bo wiem, jak przepadasz za muzyką. Choć w twoim stanie powinnam przygotować dla ciebie raczej siatki na wymiociny. Masz dwie minuty na pożegnanie się z przyjaciółką.

Uzgodniłyśmy z Olivią, że pojedzie swoim samochodem, a na miejscu, cóż, pokażemy jaki błąd popełnili rodzice tworząc tą przeprowadzkę.

Olivia już pewnie wróciła do domu. Nigdy nie sprawdzała, gdzie jestem, bo wychodziła z założenia, że umiem o siebie zadbać. Nie mogę uwierzyć, że musiałam opuścić mój cudowny Londyn dla Wolverhampton, które praktycznie jest dla mnie tajemnicą. Pamiętam bloki, które mijaliśmy będąc na miejscu. Starałam się opanować, ale patrzyłam na nie tęsknie, ponieważ teraz za ognisko rodzinne ma mi służyć dom. Osiedle domków. W moim mniemaniu czysty koszmar, w którym sąsiedzi znają ciebie na wylot i nic się przed nimi nie ukryje. Wygrzebią nawet twoją przeszłość. Cudownie. 

Odkryłam, iż włócząc się po lesie w poszukiwaniu ratunku nachodzą mnie naprawdę głębokie myśli, a umysł jest zagrzebywany przez wspomnienia. Wspomnienia, czyli taka pułapka, coś na kształt grobu dla mózgu. A im więcej ich, tym bardziej się pogrążamy. 

Drzewa zaczęły się przerzedzać. Uznałam to za cud i cholerny łut szczęścia. Jednak patrząc przed siebie nie byłam już taka tego pewna. Czekał mnie jeszcze długi marsz. Na kacu, oszołomiona, zmusiłam się do truchtu. Gałęzie smagały mnie po całym ciele, czyniąc dodatkowy ból, mojemu i tak już nadwyrężonemu ciału. Moja ręka bezwiednie podążyła do kieszenie kurtki i dopiero wtedy okrutnie odczułam jej brak. Odzyskam ją. Tak postanowiłam i tak się stanie. Regulowałam oddech dość anemicznie. Zaprzestałam "biegu". Nastawiłam się na rytmiczny marsz. 
Prawa.
Lewa.
Prawa.
Lewa.
Prawa.
Ziemia.
Podniosłam się i na drżących nogach ruszyłam dalej. Widziałam już zarys jezdni. Nie mogłam się poddać w takiej chwili. Absolutnie się nie poddaję. To nie w moim stylu. To nie współgra z moim charakterem i postawą do życia.

W jednej chwili była ciepła noc, a w następnej deszcz lunął jak z cebra. Przemokłam do suchej nitki. W podartych ubraniach, nadwyrężonych nogach, z gałęziami we włosach, podrapana od igieł sosnowych. Czeka mnie długa rekonwalescencja. Jeśli nie skończę z zapalaniem płuc, to uznam to za sukces. 

Wyszłam na środek drogi i przekonałam się, że pompa pośród drzew to była zaledwie mżawka. Znalazłam się w samym centrum urwania chmury. Byłam bliska załamania. Dotarłam do upragnionego celu, lecz ściana deszczu zminimalizowała widoczność do równego zera. Nie byłam w stanie dostrzec własnej dłoni, co dopiero drogi do domu. Cholera, nawet nie wiem, gdzie mieszkam! Wiecznie bagatelizowałam adresy, bo wystarczała mi wiedza, jak dostać się z punktu A do punktu B. W tym momencie obce były dla mnie oba punkty. Gorzej być chyba nie może!

Może.

Zaledwie metr ode mnie dostrzegłam światła samochodu. Było za późno na ucieczkę. Mogłam się tylko modlić, aby nie huknął mnie mocno. Błagam, nie ciężarówka! Światła były osadzone zbyt nisko, co obdarzyło mnie złudną nadzieją. Kierowca gwałtownie zahamował. Bez potrzeby. Uderzył mnie.

Padłam na asfalt bezwładnie niczym szmaciana lalka. Odniosłam wrażenie, że rozpadam się na milion kawałków, a żaden z nich do siebie nie pasuje. Jedyne co nie ucierpiało to moje mury wokół mózgu. Przynajmniej one są niezniszczalne. Ostatnie co usłyszałam to siarczyste przekleństwo kierowcy, który prawdopodobnie wybiegł na drogę, aby sprawdzić czy żyję. Miałam ochotę wstać, z całej siły go uderzyć i wykrzyknąć, że żyję, a on jest idiotą.

Gdybym była niezłomna...




***

Hej!

Nareszcie skończyłam ten rozdział. Mam nadzieję, że wam się spodoba :)

Będzie mi miło, jeśli zostawisz po sobie komentarz.

                                                                           Alex


 

2 komentarze:

  1. Super rozdział. Jestem strasznie ciekawa co będzie dalej :)

    OdpowiedzUsuń
  2. 44 yrs old Senior Editor Sigismond Siaskowski, hailing from Saint-Sauveur-des-Monts enjoys watching movies like Class Act and Sculpting. Took a trip to Historic City of Meknes and drives a Ferrari 250 MM Berlinetta. sprobuj tego

    OdpowiedzUsuń